Ostatnio
pisałam o musicalu/modern-operze, w której się zakochałam, dziś
będzie o musicalu, a tak właściwie o filmie, który widziałam chyba już z 10 razy i o dziwo
mogłabym obejrzeć go kolejne 10. Jest nim musical "Mamma
mia", i
o ile pierwsza część mnie tak zafascynowała, to druga jakoś
niekoniecznie, ale to już odrębny temat.
"Mamma mia" jest to brytyjsko-amerykański film z 2008r., którego reżyserką jest Phyllidy Lloyd. W filmie jest wykorzystane 18 piosenek, z repertuaru szwedzkiej grupy popowej o nazwie ABBA.
Opowiada historię Sophie ( grana
przez Amanda
Seyfried), która chcę
zaprosić na swój ślub ojca, niestety nie jest to łatwe, ponieważ nie
zna go. Jej matka Donna ( grana przez Meryl
Streep), prowadziła
pamiętnik, jak była z nią w ciąży. Okazało się, że w tym
czasie spotykała się z trzema mężczyznami: Samem ( grany
przez Pierce
Brosnan ),
Bilem ( grany przez Stellan
Skarsgård), i Harrym ( grany
przez Colin
Firth). Nie wiedząc, kto jest
jej ojcem, zaprasza ich. Tak w wielkim skrócie wygląda fabuła
tego musicalu.
Moje wrażenia, po każdym obejrzeniu, a widziałam już go z
10 razy tego filmu, są zawsze takie same. Za każdym razem
oglądam go z wielkim zaangażowaniem, chcę przeżywać to tak jak
przeżywają aktorzy tam grający. Meryl jak i Amanda, świetnie
wcielają się w postacie, ukazują ich prawdziwe emocje, i naprawdę
ciężko jest uwierzyć, że nie jest to prawdziwe zdarzenie.
Brak komentarzy: